Po doskonale zrealizowanym, lecz także do bólu standardowym dla filmowego
rzemiosła, dokumencie w reżyserii Martina Scorsese, No Direction Home (2005), poświęconemu osobie Boba Dylana, propozycja autorskiego, eksperymentalnego filmu biograficznego zaprezentowana w obrazie I’m not there wydaje się być czymś, co sprawi, że historia barda amerykańskiej kontrkultury nabierze rumieńców. I rzeczywiście pod skrzydłami Todda Haynesa powstało niezwykle ciekawe (nawet od strony czysto filmowej), dobrze przyjęte przez krytyków dzieło, o atrakcyjnej i niebanalnej formie, ocierającej się nierzadko o surrealizm.
Najważniejszym i najłatwiej zauważalnym zabiegiem formalnym, wykorzystanym przez reżysera, jest „rozbicie” filmowego portretu na sześć postaci. Każdej z nich poświęcony jest przynajmniej jeden z segmentów obrazu. W następujących po sobie wcieleniach muzyk nazywa się inaczej, ani razu jednak nie pada nazwisko Dylana, mimo że śpiewane są jego piosenki i ewidentnie rzecz dotyczy jego kariery. Przedstawienie amerykańskiego barda przez nieoczywiste, bardziej impresjonistyczne w swoim duchu, „synekdochy scenopisarskie” wskazuje bardzo wyraźnie, że historia króla folku wymyka się tradycyjnej formie prowadzenia narracji, a jego osobowość jest trudna do jednoznacznego i krótkiego zdefiniowania.
Najważniejszym i najłatwiej zauważalnym zabiegiem formalnym, wykorzystanym przez reżysera, jest „rozbicie” filmowego portretu na sześć postaci. Każdej z nich poświęcony jest przynajmniej jeden z segmentów obrazu. W następujących po sobie wcieleniach muzyk nazywa się inaczej, ani razu jednak nie pada nazwisko Dylana, mimo że śpiewane są jego piosenki i ewidentnie rzecz dotyczy jego kariery. Przedstawienie amerykańskiego barda przez nieoczywiste, bardziej impresjonistyczne w swoim duchu, „synekdochy scenopisarskie” wskazuje bardzo wyraźnie, że historia króla folku wymyka się tradycyjnej formie prowadzenia narracji, a jego osobowość jest trudna do jednoznacznego i krótkiego zdefiniowania.
Pierwszą z inkarnacji artysty jest jedenastoletni Woody Guthrie
– wzór i mentor Boba Dylana na początku jego kariery – to, między innymi,
dzięki niemu zdecydował się pisać popularne protestsongi. Młody artysta jest
pospolitym pięknoduchem o romantycznym usposobieniu, którego jedynymi celami
życiowymi są (a jakżeby inaczej) tułanie się po świecie i śpiewanie o rzeczach
ważkich, choć sam nie do końca jeszcze zdaje sobie sprawę, o czym właściwe
powinien śpiewać.
Z czasem jednak dzieciak dojrzewa, i w kolejnym segmencie, już nieco
dojrzalej i znacznie skromniej, o swojej twórczości mówi jako Jack Rollins (Christian Bale): „Mam w sobie wiele myśli, a wielu
ludzi zachowuje je dla siebie. Chyba dla nich piszę.” Mimo wizerunkowej
ogłady i grzeczności, z którą dylanowskie alter-ego przedstawia swój mały manifest, w kontrze do niego staje rzesza fanów pieśniarza, którzy są skłonni wygłaszać o wiele radykalniejsze sądy: „[On] umie zedrzeć wierzchnią warstwę. Jego piosenki dają
prawdziwy obraz tego, co jest.” lub „Ma najbardziej wnikliwą i dogłębną wizję
współczesnego świata.”
I trudno się dziwić entuzjazmowi, jaki towarzyszył
słuchaczom charyzmatycznego barda. Bob Dylan głównie dzięki tekstom swoich
piosenek, w których rezygnował z tematyki miłosnej, lansowanej przez przemysł
rozrywkowy, na rzecz treści o charakterze politycznym, czy filozoficzno-społecznym, z ewidentnie wyczuwalnymi ambicjami literackimi, został zapamiętany jako wybitny artysta kontrkultury i trybun obywateli Stanów
Zjednoczonych, pozbawionych możliwości wypowiedzi.
Rosnące uznanie dla pieśniarza z Duluth wiązało się jednak z przekształceniem modelu odbioru, a w szczególności (jak sam artysta zauważył w swojej mowie noblowskiej) nieodwracanymi zmianami w percepcji jego twórczości. Mała grupa słuchaczy, zdaniem Dylana, jest zbiorem jednostek o różnych charakterach, większa z kolei staje się „bezosobowym" tłumem, przez co sceniczny performance artysty jest inaczej postrzegany, traci charakter bezpośredniego kontaktu ze słuchaczem.
Bob Dylan w wyniku podobnych rozważań w połowie lat 60. doszedł do wniosków, o których wspomina Marcin Rychlewski w tekście Rock-kultura – estabilishment. Mianowicie: najpopularniejsi twórcy kontrkultury, z czasem stają się częścią systemu, który kontestują. I tu w filmie Haynesa pojawia się nowy, wyjątkowy Dylan – Jude Quinn (Cate Blanchett), który ma dosyć ortodoksyjnego podejścia fanów do jego dotychczasowej twórczości. Jest to przedstawione w symbolicznej scenie, w której artysta, wraz ze swoim zespołem zamiast instrumentów wyciągają z futerałów karabiny maszynowe i strzelają ze sceny do grupy fanów na koncercie w New England (w rzeczywistości Newport). Tak Todd Haynes interpretuje chwilę, w której artysta bez żadnej zapowiedzi zmienił styl granych przez siebie utworów z rzewnego i folkowego, na ostrzejszy, rockowy, z wykorzystaniem gitar elektrycznych.
Inkarnacja Dylana, wykreowana przez laureatkę Złotego Globu, wydaje się być najważniejsza, nie tylko przez wzgląd na fenomenalną grę Blanchett, ale przede wszystkim dlatego, że Jude Quinn nie staje w kontrze wobec zewnętrznego systemu politycznego, czy społecznego – on kontestuje samego siebie i swoje dawne przekonania, a przede wszystkim, własny mit i markę artystyczną, które doprowadziły go do statusu gwiazdy, nie tylko kontr-, ale ostatecznie popkultury. Ta kolejna wolta jest gestem osoby, która jest wręcz fatalistycznie uzależniona od podważania zastanej rzeczywistości – zaprzyjaźnionej (jak to mówi Bob Dylan) z chaosem.
Bob Dylan w wyniku podobnych rozważań w połowie lat 60. doszedł do wniosków, o których wspomina Marcin Rychlewski w tekście Rock-kultura – estabilishment. Mianowicie: najpopularniejsi twórcy kontrkultury, z czasem stają się częścią systemu, który kontestują. I tu w filmie Haynesa pojawia się nowy, wyjątkowy Dylan – Jude Quinn (Cate Blanchett), który ma dosyć ortodoksyjnego podejścia fanów do jego dotychczasowej twórczości. Jest to przedstawione w symbolicznej scenie, w której artysta, wraz ze swoim zespołem zamiast instrumentów wyciągają z futerałów karabiny maszynowe i strzelają ze sceny do grupy fanów na koncercie w New England (w rzeczywistości Newport). Tak Todd Haynes interpretuje chwilę, w której artysta bez żadnej zapowiedzi zmienił styl granych przez siebie utworów z rzewnego i folkowego, na ostrzejszy, rockowy, z wykorzystaniem gitar elektrycznych.
Inkarnacja Dylana, wykreowana przez laureatkę Złotego Globu, wydaje się być najważniejsza, nie tylko przez wzgląd na fenomenalną grę Blanchett, ale przede wszystkim dlatego, że Jude Quinn nie staje w kontrze wobec zewnętrznego systemu politycznego, czy społecznego – on kontestuje samego siebie i swoje dawne przekonania, a przede wszystkim, własny mit i markę artystyczną, które doprowadziły go do statusu gwiazdy, nie tylko kontr-, ale ostatecznie popkultury. Ta kolejna wolta jest gestem osoby, która jest wręcz fatalistycznie uzależniona od podważania zastanej rzeczywistości – zaprzyjaźnionej (jak to mówi Bob Dylan) z chaosem.
Wątek Jude'a Quinna – w którym nie bez powodu przewijają się nawiązania do Osiem i pół Felliniego, filmu, który również opowiada o kryzysie artysty i jego zagubieniu i bezradności podczas twórczych poszukiwań – doskonale spaja wszystkie (mniej lub bardziej istotne) wątki z życia Boba Dylana. Każdy z segmentów I'm Not There opowiada przede wszystkim o tym, że bohater sportretowany przez Haynesa wiecznie staje w kontrze wobec czegoś lub kogoś – systemu, idei, polityki, obyczajów, gatunków i kategorii, ale także wobec ludzi, natury, samego siebie i swojej marki artystycznej. Wszystko musi zanegować, zniszczyć lub poddać pod rozwagę, przez co nigdy w swojej karierze nie przestał być człowiekiem kontrkultury.
x
x
Komentarze
Prześlij komentarz