W powszechnej opinii to film stoonerowy. Zaczyna się i kończy niczym amerykański western. Poza tym trochę kryminał noir, trochę absurdalna głupawa komedyjka, do tego ze dwieście nierażących już nikogo amerykańskich przekleństw i duża dawka satyry. Ile jeszcze nieodkrytych znaczeń odnajdziemy w kultowym filmie braci Coen?
Używam
określenia „kultowy” w pełnym tego słowa znaczeniu. Może Big Lebowski nie jest stałym bywalcem telewizyjnej ramówki (jako
zbyt niepoprawny), zresztą początkowo krytycy nie wyrażali się o nim pochlebnie
(wciąż porównywano go do Fargo -
poprzedniego filmu Coenów, który cieszył się dużo większym szacunkiem). Ale
przecież otacza go rzeczywisty kult – jest nieustannym przedmiotem zachwytu dla
tych, którzy oglądali go podczas kumpelskich, domowych spotkań i doznali
głębokiej identyfikacji z bohaterami filmu i ich stylem życia.
Nie
każdy film może poszczycić się zresztą prawdziwym, własnym kultem religijnym, a
właśnie za sprawą i na kanwie Big
Lebowskiego powstał kościół „of the latter-day dude” - organizacja
egalitarna (by zostać kapłanem, wystarczy zarejestrować się na stronie
internetowej), ale i elitarna (jeśli chodzi o liczbę wyznawców). Świadczy to o
niebagatelnym wpływie filmu na tysiące osób w dosłowny sposób utożsamiające się
z proponowaną przez niego filozofią.
Big
Lebowski słynie z dezynwoltury, humoru, a także pogmatwanej fabuły,
która sprawia, że nie łatwo go opisać, nie popadając w nadinterpretację jego
symboliki. Spróbujmy jednak przyjrzeć się filmowi Coenów, traktując go nie
tylko jako opowieść o szalonej przygodzie „Dude’a” i jego kumpli, ale też obraz
kontrkultury, której idea (co widać na przykładzie głównego bohatera) żyje i
ani myśli, by się zdezawuować.
Jeffrey
Lebowski jest hipisem-epigonem, zamieszkującym skromny bungalow w Los Angeles.
Przez narratora przedstawiony jako „najbardziej wyluzowany gość na świecie”,
przez kamerę – jako trochę niechlujny koleś w średnim wieku, który w podartym
szlafroku przemierza oświetlone alejki sklepu, by kupić odtłuszczone mleko do swojego
ulubionego drinka. „Dude” wydaje się być pozbawiony ambicji: jego sposób na
życie to gra w kręgle, słuchanie hipisowskiej muzyki i okazjonalne palenie
marihuany podczas kąpieli. Tę sielankę przerywa napad dwóch nierozgarniętych
wykidajłów, którzy mylą go z innym Jeffem Lebowskim – milionerem. Takie drobne
nieporozumienie staje się preludium do niemal filozoficznej bajki, w której
główny bohater musi sprostać otaczającemu go szaleństwu i odnaleźć na nowo
siebie i swój dawny spokój.
Przeciwieństwem
„Dude’a” jest jego najlepszy kumpel,
Walter Sobchak, przekonwertowany na judaizm polski katolik i weteran wojny w
Wietnamie. To furiat, który nie waha się grozić bronią tym, którzy łamią
wyimaginowane przez niego zasady. Mimo sprzecznych cech charakteru Lebowski i
Sobchak żyją w przyjaźni, ponieważ łączy
ich ulubione zajęcie czyli gra w kręgle – bodaj najbardziej demokratyczny sport
na świecie, nie wymagający postury atlety, pozwalający świetnie się bawić z
kumplami przy drinku i dobrej muzyce, bez względu na poglądy polityczne.
Film
Coenów nieprzypadkowo został umiejscowiony w bardzo konkretnym miejscu i
czasie. Los Angeles to nie tylko stolica światowej rozrywki, ale też „dziwne
miasto”, znane z luzu i poszanowania dla rozmaitych subkultur i stylów życia. "Dude” żyje na uboczu. Z obojętną akceptacją odnosi się do rozmaitych
napotykanych dziwactw. Jego idea jest prosta: możesz być neokonserwatywnym
świrem, metroseksualnym latynosem czy ekscentryczną feministką; możesz być
kim sobie chcesz – ale ja chcę zostać sobą i grać w spokoju w kręgle, nikomu
nie wchodząc w drogę. Na tle wszystkich kontrowersyjnych postaci, z których
każda przybiera jakąś maskę i stara się wzbogacić, zwykle czyimś kosztem,
wiecznie upalony „Dude” wydaje się być wzorem spokoju i piewcą mądrości
życiowej.
Czas
akcji – to pierwsze lata ostatniej dekady XX wieku i początek amerykańskiej
interwencji w Kuwejcie. Poprzedni konflikt (w Wietnamie) wywołał rewolucję kulturalną, która zamieniła Stany
Zjednoczone w pole bitwy pomiędzy ruchami kontrkulturowymi a konserwatywną
częścią społeczeństwa. Co przyniesie kolejny?
Teraz hipisów już nie ma, ale „Dude” zdaje się
powielać ich pacyfistyczne idee. Na przeciwnym ideologicznie biegunie znajduje
się jego bogatszy imiennik, który stwierdza:
"Do wszystkiego doszedłem sam, ciężką pracą, a wy pijawki chcecie, żebym wam dał coś za darmo! Wasza rewolucja się skończyła! Przegraliście! Włóczęgi zawsze przegrywają!"
Lebowski
milioner to przykład neokonserwatysty, który niczym but Ronalda Reagana, wbija
się w pozostałości po skomercjalizowanej kulturze hipisów.
I
jeszcze ciąg dalszy konotacji politycznych: tuż po erotycznej scenie "Dude" pyta
swoją partnerkę: „Czy słyszałaś o Seattle
Seven? To byłem ja… no i sześciu
innych gości”. Organizacja, o której wspomina bohater, była radykalnym
antywojennym ruchem oporu, stworzonym przez lewicowe środowiska związane z
Uniwersytetem Waszyngtona w Seattle. Zakładając, że "Dude" się nie przechwala (bo
to nie w jego stylu), dostajemy pełniejszy obraz jego postaci: nie jest żadnym
pogrobowcem hipisów czy wiecznie upalonym ziomkiem, ale niegdysiejszym,
poważnym rewolucjonistą i potencjalną gwiazdą kontrkulturowych ruchów.
Przyznaje: „robiłem to i owo, ostatnio zwolniłem tempo, to tyle”. Być może kres
wojny w Wietnamie sprawił, że zaczął inaczej kanalizować swoje ideologiczne
ciągotki: zamiast udzielać się politycznie w niemal martwym już ruchu,
postanowił zjechać na boczny tor i w nieinwazyjny, tolerancyjny sposób
obserwować, jak zmienia się świat.
Przynajmniej
dopóty, dopóki wszystko nie wymknie się z pod kontroli. Przykład "Dude’a" uczy
nas, że czasami warto wyjść z domu i zrobić coś dla świata. Po to, by z czystym
sercem powrócić na swoją ukochaną kręgielnie i wypić drinka z kumplem.
W barwnym soundtracku do filmu Big Lebowski najistotniejsza wydaje się być piosenka Boba Dylana A man in me z takim fragmentem:
The man in me will hide sometimes to keep from bein' seen
But that's just because he doesn't want turn into some machine
Świat próbuje zmienić nas w maszynę. Dlatego może warto czasami schować się gdzieś we własnej jego wersji i cieszyć życiem? W każdym razie, gdzieś na świecie jest taki koleś - wyluzowany za nas wszystkich. I nie wiem czemu, ale bardzo mnie ten fakt cieszy.
Ten wpis jest efektem mojej wieloletniej zażyłości z filmem. Źródłem wielu przytoczonych przeze mnie informacji jest Podcast Michała Oleszczyka "SpoilerMaster" który zamieszczam pod tym linkiem:
Komentarze
Prześlij komentarz