Rasizm – Klasizm – Kontrkultura


W filmie z 1968 roku pt. Przyjęcie (ang. The Party) w reżyserii Blake’a Edwardsa przedstawiciele ruchu hipisowskiego pojawiają się pod koniec obrazu. Choć nie poświęcono im wiele czasu, to przedstawiono ich w sposób tak ostentacyjny, że w kwestii analitycznej nie stanowi to żadnego problemu.
Zanim jednak skupię się na zadanym temacie, nie mogę pominąć kwestii rasistowskich w obejrzanym przeze mnie filmie. Być może się mylę, uważam jednak, że zastosowany przez twórców black-face nie może być w żaden sposób tłumaczony, jeśli mamy do czynienia z produkcją z końca lat 60. Historyczne przemówienie Martina Luthera Kinga miało miejsce 5 lat wcześniej – to tak na marginesie. Szkodliwości posłużenia się tym narzędziem chyba nikomu nie muszę tłumaczyć. Film, który w zamyśle ma być komedią kontestującą amerykański blichtr i przepych Hollywoodu, wyśmiewającą rozbuchany konsumpcjonizm i zwracającą uwagę na niezrozumienie i napięcia pojawiające się na tle starć różnych kultur w roli przedstawiciela społeczności imigranckiej zatrudnia nieudolnie udającego obcy akcent białego aktora. Ten rodzaj hipokryzji sprawia, że obraz nie może być traktowany poważnie.
Wracając jednak do obrazu samych hipisów, to są oni przedstawieni w świetle niepochlebnym, co gorsza – pogardliwym. Twórcy Przyjęcia nie widzą w nich kontestatorów amerykańskiej kultury, czy też realnych przedstawicieli opozycji. Nie, to grupka dzieciaków z bogatych domów, którym zwyczajnie się w życiu nudzi. Jak już zaznaczyłam wcześniej, pojawiają się pod koniec filmu, za sprawą córki właścicieli luksusowej willi, w której odbywa się tytułowe wydarzenie. Widać, że są to dzieciaki podążające za ruchem hipisowskim właściwie tylko w kwestiach estetycznych – ubrani kolorowo i radośnie, nie wyrzekają się jednak bogatego pochodzenia. Bez trudu można stwierdzić, że ich stroje są drogie i ekskluzywne. Jeszcze przed wejściem na teren posesji jeden z chłopców pyta prowadzącą ich do siebie dziewczynę, czy może jednak nie odpuścić, bo przecież jej matka miała wyprawiać ważne przyjęcie. Ma to zobrazować ich podejście do protestowania – może jednak aż tak nie denerwujmy uprzywilejowanych rodziców, nasze hasła i wartości nie są na tyle istotne, żeby zaburzać ich plany. Dziewczyna jednak upiera się, że musi swoją matką wstrząsnąć. To bardzo ciekawe, zważając na to, że po przekroczeniu progu całkiem spokojnie rozmawia z nią o tym, gdzie była. Rodzicielka nie jest zaskoczona, co więcej, dziwi ją, że córka tak szybko wróciła. Zatem działania kontrkulturowe młodych są odbierane jako fanaberia czy rodzaj rozrywki dla nastolatków.
Następne sceny wzbudziły we mnie głęboki sprzeciw. Otóż „młodzi gniewni” przyprowadzają do pełnego ludzi domu słonia. Żywa, czująca istota zostaje wrzucona w bardzo niekomfortową sytuację i widać po niej wyraźnie, że ogromnie się stresuje. A wszystko to ku uciesze młodzieży, bo przecież matka na widok dzikiego zwierzęcia na swojej posesji wpadła w histerię – wstrząs się udał. Mamy zatem kolejną szpilkę wbitą w radosny, hipisowski balonik. Postulaty bliskości natury realizują na własnych warunkach, nie rozumiejąc jej ani trochę.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sekwencję. Nie napisałam wcześniej, że słoń ten miał na sobie wymalowane różne hasła: od „ziemia jest płaska” (the world is flat) przez „wolimy banany” (we’d rather banana) do „kurczak mały miał rację” (chicken little was right). Już same hasła implikują, że mamy do czynienia z ludźmi średnio rozgarniętymi. Później jest jednak tylko gorzej. Na widok słonia obywatel Indii się smuci – jak mówi, nie może patrzeć na zbezczeszczenie symbolu swojego kraju głupimi napisami. Hipisi jednak nie tracą optymizmu – cóż z tego, że obraziliśmy przedstawiciela innego kraju – co więcej, kultury, którą przecież ich ruch się inspiruje. Niezrażeni pytają, co mogą zrobić, żeby sytuację naprawić. I tutaj nasz głupiutki bohater proponuje, że należy go umyć. Znów – dla nikogo nie liczy się tak naprawdę to zwierzę, chodzi o człowieka (któremu okazywana jest przez twórców pogarda przez praktycznie cały film). Młodzi ludzie rzucają się radośnie do wykonania zadania – ich hasła nic dla nich nie znaczą, w obliczu nowej rozrywki (zbiorowego mycia słonia) zatracają się w niej z dziecinnym wręcz zapałem.
Jeśli skupić się na tym, jaki wpływ na otoczenie wywiera pojawienie się grupki młodzieży, to spokojnie można stwierdzić, że nie mają oni dla twórców większego znaczenia. To mógłby być każdy, gdyż jedyne co osiągają, to spotęgowanie szaleństwa zapoczątkowanego przez niezdarnego Hindusa. Z jednej strony, być może taki był cel omawianego ruchu, być może chcieli po prostu zaburzyć funkcjonowanie przetechnologizowanego społeczeństwa i to właśnie chciano w Przyjęciu uwypuklić. W takim wypadku osiągnięty efekt byłby chybiony. Dla mnie wymowa tego filmu zamyka się w przekazie, iż imigranci i buntujące się nastolatki wprowadzają jedynie chaos w dobrze prosperującym i stale rozwijającym się społeczeństwie amerykańskim. Jest to jednak chaos znikomy, do szybkiego opanowania. W końcu przecież dzieciaki dorosną, a „obcy” wrócą do domu. I wszyscy grzecznie, prędzej czy później, się dostosują.

Komentarze