Ekranizacja legendarnego już, iście szalonego, nieco groteskowego i na pewno bardzo satyrycznego reportażu Huntera Thompsona „Lęk i odraza w Las Vegas”. Filmową ekranizację narkotykowej, psychodelicznej, prześmiewczej w swojej formie podróży do stolicy rozrywki — Las Vegas dokonał Terry Gilliam, reżyser, twórca, wizjoner, niegdyś członek grupy Monty Python.
Zanim jednak o samym filmie, na chwilę skupię się na kwestii książki — Jest rok 1972, Thompson wydaje właśnie „Lęk i odrazę w Las Vegas”. Powieść jest autobiografią, a ściślej ujmując reportażem podróży samochodowej do Nevady. Podróży towarzyszył prawnik. Reporter wyruszył do Las Vegas z polecenia pisma, które zamówiło u niego relację z wyścigów motocyklowych… Już na samym początku można się jednak domyślić się, że zarówno książka, jak i film nie mają zbyt wiele wspólnego z żadnym sportem. Chyba że za sport weźmiemy notoryczne narkotyzowanie.
„Lęk i odraza w Las Vegas” czy sam film „Las Vegas Parano” to psychodeliczna i satyryczna opowieść o szalonej eskapadzie dwóch weteranów ruchu hipisowskiego, którzy purpurowym kabrioletem pędzą przez pustynię Ameryki. W pewien sposób kończy się właśnie ich czas — era Dzieci Kwiatów, a oni, na przekór wszystkiemu, zwłaszcza systemu, norm, prawu faszerują się wszelkiego rodzaju narkotykami w najbardziej niemożliwych, przesadnie ryzykownych kombinacjach. Podczas seansu czuć, że podróż jest nie tylko zwykłą jazdą (bo jest jazdą bez trzymanki), ale przede wszystkim ucieczką od rzeczywistości, ucieczką od schyłku, który nieubłaganie się zbliża. Co zatem można zrobić? Zatrzymać się i w pewien sposób poddać — czasowi. Pożegnać się z okresem hippisowskim — albo w rozpaczy obrócić się i zwiać przed siebie, tworząc sobie swoją własną realność, tę, do której jesteśmy przyzwyczajeni tej, której naprawdę pragniemy — narkotycznej, nieokiełznanej … takiej, o której czytaliśmy w „Nagim Lunchu” Williama S. Burroughsa
Film Gilliama jest genialnie wykreowanym krzywym zwierciadłem Ameryki, Amerykanów i jakże dobrze znanego nam „Amerykańskiego snu”. Podczas każdych następnych kadrów, dialagów łamiemy się na tym, że przez coraz to większe oczy przerażania, jesteśmy światkami bestialskiego i bezkompromisowego obśmiewania społeczeństwa. Jakiego? Oczywiście tego, które zdążyło się wykreować w latach 60 (do których tak bardzo wracają bohaterowie filmu) jednak kreując samych siebie na nowo — wpadło na mieliznę człowieczeństwa.
„Las Vegas Parano” w satyryczny sposób ujmuję rzeczywistość i poniekąd jest „typową” czarną komedią, stojącą tuż nieopodal „Urodzonych Morderców”, gdzie kwestia podróży i narkotyków wydaje się wręcz bliźniacza, a uwypuklanie „dziwnego” spostrzeżenia i uwarunkowania do życia Amerykanów pozostaje tematem niewyczerpanie bogatym.
Terry Gilliam w filmie operuje w sposób genialny, choć z pozoru nieokrzesany, kamerą, kadrami a do tego wykorzystuję muzykę, która staje się wisienką na tym haszyszowym torcie. Złudnie oczywiście dostajemy na tacy świat przedstawiony z perspektywy dwóch niebywale naćpanych mężczyzn, który nie jest światem podobnym do tego naszego — rzeczywistego. Symultanicznie jednak do halucynogennego obrazu przebija się krajobraz Ameryki. Lukrowanej, neonowej, bogatej w kolor, dźwięk i obraz krainy, która z pozoru jest przecież już bliżej nas, jest realna, istnieje naprawdę — jednak czy aż tak bardzo odbiega od tej narkotycznej krainy? Anturaż, w której zanurzona jest historia w perfekcyjny sposób przeplata to co jest realne i prawdziwe z tym, co wyobrażone i nierealne. Psychodeliczne miasto Las Vegas — błyszczące, świecące, głośne — wewnętrzna karuzela urojeń wyimaginowanych kadrów z życia bohaterów, które „dostajemy” od początku seansu.
Tę wizję i sposób przekazu możemy pokochać lub znienawidzić. Możemy czuć odrazę i fascynację jednocześnie, strach i podniecenie. Jedno jest pewne, nie jest to obraz, o którym się zapomina. Nie jest to film, który może lecieć w tle. Jest to bezkompromisowy zapis czasu, który istniał naprawdę, jednak u każdego w zupełnie inny sposób. Punktem odniesienia będzie oczywiście samo odurzenie, które rozbudziło moją ciekawość najbardziej. Na długo przez rozpoczęciem się filmu, w mojej głowie pojawiło się jedno zasadnicze pytanie: Czy da się zekranizować narkotyczne, psychodeliczne wizje?
Nauczyliśmy się już czytać, analizować i wyobrażać sobie narkotyczne tripy, jednak co innego jest o nich czytać a co innego je oglądać. I choć „Las Vegas Parano”, nie jest pierwszym obrazem, w którym narkotyczne odurzenia pokazywane są na ekranie (wyżej wymieniany „Nagi Lunch”, „Urodzeni Mordercy”, „The Wall” etc.), to mam niepokojące przeczucie, że im więcej realności dotyczącej świata i społeczeństwa w nierealnych wizjach, tym bardziej możemy dostrzec nie idealność tkanki, zwanej normą, którą wszyscy obrośliśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz