Historycy sztuki nazywają niekiedy lata osiemdziesiąte w
Polsce „czasem grup”. Artystyczne formacje, które pojawiły się końcem lat 70 i mocno
zaznaczyły swoją obecność w pejzażu kulturowym kolejnej dekady, stworzyły alternatywny
obieg sztuki, mocno spokrewniony z różnymi formami „trzecioobiegowej” działalności. Oddolne kooperatywy, działające zgodnie z
formułą „kultury zrzuty”, można postrzegać jako grupy kreatywnego
oporu.
Pomimo frywolnego charakteru większości akcji, pomimo cechującej je
lekkości i dowcipu, ich stawką pozostawało zdobycie jednostkowej autonomii w
dwubiegunowym układzie społeczno-kulturowym, który pacyfikował różnorodność,
skazywał na banicję fantazję i humor. Twórcy zrzeszeni w Łodzi Kaliskiej, Pomarańczowej
Alternatywie, Gruppie, Wspólnocie Leeeżeć czy Totarcie kontestowali zarówno
rzeczywistość oficjalną (państwowo-socjalistyczną), jak i tę podziemną (patriotyczno-opozycyjną).
Ich techniki działania pozostawały nieuzgadnialne z podstawowymi parametrami „sztuki
przykościelnej”. Narzędziami kontestacji – jak pisze Katarzyna Niziołek w
książce Sztuka społeczna – były w tym przypadku absurd, zabawa,
zmysłowość (seksualność), spontaniczność, barwność, egzotyka i surrealizm. Do
tej listy należałoby dodać dadaizm, dla którego nie zaistniała odpowiednia
koniunktura w Polsce międzywojennej, a który – ze swoją antyestetyką, skłonności
do radykalizmu i pogardą dla sztuki – okazał się zadziwiająco adekwatną formułą
w realiach upadającego totalitaryzmu.
„Dzicy” – jak ich nazywa Jolanta Ciesielska w przedmowie do
katalogu wystawy „Republika bananowa” – byli „odważni, dowcipni i wyluzowani,
skłonni do ryzyka, prowokacyjni niepokorni” i tworzyli właśnie, zgodnie z centralną
metaforą kuratorską, niezawisłe państwo w państwie, enklawę wolności,
Tymczasową Strefę Autonomiczną (to już określenie Hakima Bey’a),
zamieszkaną przez zdecentralizowaną i efemeryczną „piracką wspólnotę”.
Historycy kultury (na przykład Xavery Stańczyk w książce pt.
"Macie swoją kulturę") opisują wyczerpująco podstawowe parametry tych
praktyk artystyczno-społecznych: intermedialność i wielogłosowość, zakorzenienie
w lokalności, procesy grupowej samoorganizacji, poszczególne techniki karnawalizacji
i egzotyzacji. Mamy do czynienia z ogromną różnorodnością strategii, pośród
których należałoby wymienić transgresje, detabuizacje, subwersywne afirmacje
(udawane poparcie dla represyjnej idei lub wspieranie działań służb
porządkowych), wciąganie „agentów systemu” do gry „w kotka i myszkę”, przechwytywanie
i odwracanie (podobne do sytuacjonistycznego détournement) elementów
kultury oficjalnej i klejenie z niej, na zasadzie swobodnego bricolage’u,
płynnego języka antyideologii (by sięgnąć po termin Guy Deborda). Wszystkie one budowały miniaturowe przestrzenie oporu, przeciwstawione monumentalizmowi socjalistycznego
spektaklu; wszystkie łączyły sztukę i działalność społeczną (co określamy
niekiedy jako artivism), otwierają przestrzeń demokratycznej (heterogenicznej,
niehierarchicznej i inkluzywnej) kultury.
Nie należy ufać prostodusznym polityzacjom, które próbują uregulować
(wedle schematu: „happeningiem w komunizm”) anarchiczną i amorficzną energię
ożywiającą działalność tych grup. Krasnoludki – jak pisała Ewa Rewers – nie obaliły
komunizmu (podobnie jak nie obalili go muzycy rockowi, wbrew narracjom w
rodzaju dokumentu Beats of Freedom). A jednak wypada rozważyć polityczność
omawianych praktyk. Agata Bielik-Robson (Żyj i pozwól żyć) powiada na
przykład, że uderzały one w najgłębsze struktury katolicko‑narodowej
wspólnoty, owej „pięknej narośli,
która karmi się swoim cierpieniem”. Czy tego rodzaju subwersja nie zachowuje
aktualności i dziś, w
obliczu kolejnej mutacji romantycznego paradygmatu polskiej kultury? Na ile owa rebelia życia przeciwko wszelkiej systemowości wciąż jest potrzebna w kraju (by znowu zacytować Bielik-Robson)
„który ma tendencje do nadymania balona przy każdej okazji”? Czy pierwotnie amorficzna
i bezkierunkowa energia, uderzająca we wszelkie świętości i autorytety, nie
jest wciąż nieodzowna kolejnym pokoleniom, na różne sposoby wadzącym się z nakazami
i zakazami dominującego nurtu narodowej kultury?
Pytanie to posiada również wymiar ponadlokalny. Czy dla okresowej rewitalizacji głównonurtowej
kultury, a także jej deregulacji i demokratyzacji, nie jest konieczna owa „absolutna anarchia, z niczym się
nielicząca, a jednocześnie nie bardzo agresywna, jakby cała agresja została
przesublimowana w poczucie humoru”? Czy przejście od uniwersalizmu kontrkulturowej
utopii (MAKE LOVE, NOT WAR) do uniwersalnej subwersji śmiechu (MAKE
LAUGH, NOT WAR) nie powtarza się raz za razem w różnych formach i w odmiennych
okolicznościach?
Komentarze
Prześlij komentarz